wtorek, 30 kwietnia 2013 11:09
Brak komentarza niech będzie najlepszym komentarzem!..........
Czytam:https://www.salon24.pl/auto-da-fe-czyli-swieto-wiary
Auto-da-fe, czyli święto wiary
Począwszy
od XIV wieku istniał zwyczaj ogłaszania wyroków inkwizycyjnych podczas
specjalnej ceremonii zwanej sermo fidei, z której w przyszłości miało rozwinąć
się właściwe auto-da-fe.
Owa celebracja była wielkim
świętem chrześcijańskim, odbywanym w takich krajach jak Hiszpania i Portugalia
(także w koloniach tych krajów), trochę też we Francji. Auto-da-fe można
podzielić na szczególne, odbywane w określonych terminach (od jednego do kilku
w ciągu roku), oraz generalne, naprawdę wielkie widowiska przy nadzwyczajnych
okazjach, takich jak początek rządów nowego króla, królewski ślub, czy
narodziny następcy tronu.
Specjalnie na te okazje
przetrzymywano w więzieniach skazanych przez inkwizycję, wyciągając ich dopiero
wtedy, by mogli wziąć udział w tym odrażającym widowisku.
Zwykle już na miesiąc przed
terminem ogłaszano generalne auto-da-fe, i robiono to niezwykle uroczyście,
poprzez konne orszaki objeżdżające całe miasta wśród dźwięków trąb i kotłów.
Dla wszystkich uczestników obiecywano specjalne łaski i odpusty biskupie.
Zapowiedzi były powtarzane w każdą niedzielę podczas kazań.
Gdy nadszedł wielki dzień głównych
aktorów tego widowiska (skazanych) przebierano
w niezwykłe stroje, tzw. sanbenito (od saco bendito – święty worek). Były to
wełniane stroje sięgające kolan, ozdobione w sposób pozwalający na pierwszy
rzut oka zidentyfikować rodzaj przewiny.
Osoby podejrzane o herezję, które
wyrzekły się błędów i poprosiły Inkwizycję o uwolnienie od nagany, przybierały
sanbenito zafarbowane na żółto z wymalowanym krzyżem świętego Andrzeja (taka
litera X). Jeśli podejrzany był lekko podejrzany i wyrzekał się odstępstw,
nosił połowę krzyża. Jeśli podejrzany był poważnie podejrzany, odstępując od
błędów jako formalny heretyk, nosił już cały krzyż. Oczywiście ci pogodzeni z
kościołem podejrzani, tak lekko jak i poważnie, zachowywali życie.
Skazani na śmierć w płomieniach,
którzy żałowali za swe grzechy i przed spaleniem mieli zostać uduszeni, nosili
sanbenito na którym wymalowane były odwrócone płomienie. Dodatkowo nosili na
głowie czapkę zwaną coroza, przypominającą biskupie nakrycie głowy.
Oskarżeni, których tortury nie
zmusiły do żadnego wyznania, którzy ponownie popadli w herezję lub wyrzekłszy
się odstępstw wracali do dawnych przekonań, skazywani byli na spalenie żywcem.
Ci nosili sanbenito z płomieniami zwróconymi ku górze, głową otoczoną
płomieniami i groteskowymi sylwetkami diabłów. Ich coroza była podobnie
ozdobiona.
Te malowidła miały pouczać, że
zatwardziali heretycy byli tak skazani na stos, jak i na wieczne płomienie w
piekle. Wbrew temu co się nieraz powszechnie uważa, według ówczesnej filozofii
paleniem na stosie nie ratowało się duszy spalonego od ogni piekielnych, tylko
dawało mu przedsmak piekła.
Procesja wyruszała rano z pałacu
Inkwizycji, przy dźwięku bicia dzwonów. Tzw. żołnierze wiary poprzedzali krzyż
parafialny przysłonięty czarnym kirem, za którym szło dwunastu księży i
szlachetnie urodzeni z własnymi znakami. Za nimi pomniejsi familianci z kukłami
(przybranymi w sanbenito i corozę), przedstawiającymi zbiegłych lub skazanych
zaocznie. Inni dźwigali kufry (wymalowane na
czarno z groteskowymi diabłami), w których były szczątki zmarłych w czasie
tortur i uwięzienia oraz truchła ekshumowanych.
Skazani na publiczne wyrzeczenie
się odstępstw nieśli żółte świece i sznur na szyi, na biczowanie (za
judaizowanie) nieśli świece zielone. Skazani na „wieczne więzienie” albo
uduszenie przed spaleniem nieśli zapaloną żółtą świecę. Ostatni podążali
skazani na spalenie żywcem – mieli zakneblowane usta, ręce ich były związane na
plecach. Każdy szedł pomiędzy szlachetnie urodzonym a zakonnikiem, który
podsuwał mu krucyfiks i nieustannie nakłaniał do skruchy.
Później jechali strażnicy
Inkwizycji z wysadzanymi macicą perłową kasetami (zawierającymi wyroki),
strażnicy miejscy, kanceliści i cenzorzy. Dalej członkowie rady miejskiej,
poborca Świętego Oficjum, członkowie trybunałów i Rady Najwyższej. Pochód
tradycyjnie zamykał Wielki Inkwizytor, w fioletowym habicie i z dwunastoma
lokajami. Dla bezpieczeństwa kawalkadzie towarzyszyli halabardnicy. Taki orszak
docierał na główny plac, gdzie miała odbyć się ceremonia auto-da-fe.
W amfiteatrze każdy miał ściśle
określone miejsce. Co ciekawe, Wielki Inkwizytor zajmował fotel znajdujący się
wyżej niż balkon króla. Przed rozpoczęciem celebracji, inkwizytor zwracał się
do króla z pytaniem, czy przysięga on bronić całą swą potęgą wiarę, ścigać
heretyków i wspierać Inkwizycję. Król tradycyjnie potwierdzał gotowość
bezlitosnego prześladowania swoich poddanych.
Oprócz tego wszyscy uczestniczący
w tej uroczystości składali przysięgę na wierność wierze, nieutrzymywania
stosunków z heretykami, donoszenia na kogo popadnie, ścigania ich i wspierania
Inkwizycji w jej dziele prześladowczym. Skazanych zamykano w klatkach, gdzie
wysłuchiwali kazania wygłaszanego przez cenzora (w którym gloryfikował on
zbożne dzieło Inkwizycji), następnie przekazywano ich oficjalnie w ręce
świeckiego wymiaru sprawiedliwości. W tym czasie inkwizytorzy gorąco zalecali
oficerowi, by winowajców traktować miłosiernie (taka obłudna tradycja).
Później zaczynało się główne widowisko. Najpierw tzw. pogodzeni z kościołem
składali przysięgi pozostania przy wierze i donoszenia na znanych sobie
odstępców, odprawiano modły, śpiewano Miserere, a Wielki Inkwizytor udzielał
rozgrzeszenia „pogodzonym”. Kapelani tradycyjnie uderzali laskami w ramię
pogodzonych, którzy wracali do swych cel. Ten akt kończył się mszą.
Skazanych na spalenie przywiązywano do słupów z ich nazwiskiem. Zwykle na
środkowym słupie umieszczano tyczki z figurami wyobrażającymi nieobecnych
skazanych, układano też zwłoki zmarłych podczas procesu i szczątki wygrzebane z
grobów.
Najpierw duszono tych, którzy nie mieli spłonąć żywcem. Po odśpiewaniu
Miserere kaci zbliżali pochodnie do głów tych, co mieli spłonąć żywcem, dając
im przedsmak cierpień. Dopiero po spaleniu im włosów i bród jednocześnie
podpalano wszystkie stos (później ten obrzydliwy zwyczaj zmieniono a skazanych
nawet golono, by temu zapobiec) . W tym momencie niczego nie śpiewano a ciszę
zakłócały jedynie krzyki nieszczęśników.
Palenie na stosie jest wyjątkowo bolesną śmiercią, mogącą trwać nawet
kilkanaście minut. Dym nie powodował wcześniejszej utraty przytomności, jak
czasami niektórzy piszą, po prostu zbyt mała emisja.
Później Inkwizytor opuszczał ceremonię i podejmował w swoim pałacu
najważniejszych dygnitarzy. Auto da-fe zawsze kończyło się powszechną ucztą, w
przypadku biedoty oczywiście dość skromną, w przypadku Wielkiego Inkwizytora
bardzo wystawną – jedzono znakomite dania, pito wyśmienite wino, czcząc tym
sposobem krwawe święto chrześcijaństwa.
Gdy Inkwizytor i szacowni goście się zabawiali, część skazanych, która
przeszła ceremonię poniżającą i została łaskawie wypuszczona ze
swego „wiecznego więzienia”, cichcem podążała do swych domów. Jedynie kaci
jeszcze ciężko pracowali, kończąc robotę, której już tylko nieliczni się przypatrywali.
Ludzkie ciało niełatwo spalić. Zatem stosy rozgrzebywano i koszmarne resztki
palono jeszcze raz, by to co zostało wyrzucić w końcu do rwącej rzeki. Kiedyś
wyrzucano ciała na śmietnik, ale często rodzina lub wyznawcy jakiegoś sławnego
heretyka znajdowali kawałek kości i albo starali się to normalnie pochować,
albo nawet traktowali szczątki jak relikwie.
Jest to oczywiście opis bardzo uroczystego generalnego auto-da-fe.
Wszystkie inne były znacznie skromniejsze (czasem nieco odbiegające w szczegółach
od przedstawionego, np. wieszano lub ogłaszano inne wyroki, palono też
książki), pozbawione należnej oprawy, goście i prowadzący niższej ragi, a i
liczba ofiar skromniejsza.